sobota, 29 marca 2025

(całość ballady) Demon Eurynomos - Patryk Daniel Garkowski

Demon Eurynomos - Patryk Daniel Garkowski


Późną nocą w mrocznym lesie 

chłopczyka zbójcy nieludzko poranili,

po czym na pastwę straszliwej śmierci 

niczym ochłapik pozostawili...


Banda złożona była z młodzieńców -

z najgorszych ścieków,

społecznych mętów,

śmierdzących obwiesiów,

okrutnych grabieżców,

podłych, obrzydłych insektów.


Wszyscy z tej bandy byli młodzieńcami,

którzy o normy społeczne nie dbali. 

Byli śmierdzący, brudni, spoceni.

W lesie nie chcieli zapuścić korzeni.


Oto herszt bandy oznajmił rześko do całej reszty:

„Z puszczy za moment się wyniesiemy!

Pozostawimy tę rzeźbę rozpaczy,

lecz najpierw wszyscy ją wyruchamy!”


Posłuchali młodzieńcy rozkazu,

zabrali się prędko do podłych gwałtów.


Wiedzieli, jak wkładać swe rozrodcze organy -

wiedzieli, jak wkładać brudne siusiaczki.

Wiedzieli, jak ofiarę należy dźgać nożami,

ażeby więźnia tak prędko nie zabić.  


Śmierć zbyt szybciutka odebrałaby przyjemność -

takiego zdania była bandy większość.


Z ofiary chłopcy zaczęli kpić.

Bandy ofiara drżała jak liść:


„Błagam, nie gwałćcie, nie gwałćcie mnie!

Błagam, wypuśćcie, wypuśćcie mnie!”


„Milcz, ty żałosny bukłaku flaków!” -

parsknął przywódca ów podłych oprawców.


Młodzieńcy skopali związaną ofiarę,

nim uraczono ją pierwszym gwałtem.


A gdy w pupinkę więźnia ruchano,

to i zarazem go podle dźgano.


Ofiarę biedną dźgali oprawcy nożami,

tak jednak dźgali, ażeby nie zabić...


Chłopcy z tej bandy drwili z ofiary,

śmiali się wstrętnie, kpili z ofiary.

W więźnia rzucali wypowiedziami;

ciskali, miotali komentarzami:


„Ależ bym zmiażdżył tej larwie głowę!”,


„Zaraz mu dam do lizania mą stopę!”,


„Zabiłbym larwę - i po kłopocie!”,


„On zasługuje na większą niedolę!”,


„Ja to żałosne ścierwo na ściółce

chętnie nakarmię mym własnym gównem!”,


„Jakże ta lalka z mięsa i kości

ma bulgoczące ze strachu wnętrzności!”,


„Jakże się trzęsie - jak galareta,

strach tej padlinki mój umysł orzeźwia!”,


„Cóż za żałosny mięsa ochłapik!”,


„Cóż to za czerwik bardzo bezradny!”.

 

Chłopiec związany był całkiem nagi.

Z powodu związania był on bezradny.

Młodzieńcy chłopca kopali nóżkami.

Młodzieńcy ofiarę wciąż opluwali.


Choć starał się chłopczyk lizać im stopy,

to nadal trwały i trwały podłości!

Niczego nie dało lizanie stóp!

Niebawem ofiara to będzie trup...


Czasami się nie da doprosić łaski.

Pokorność czasem po prostu drażni,

potrafi ona zaostrzyć bezwzględność,

potrafi czasem wzmóc okrucieństwo... 


Niektórzy z bandy na chłopca srali,

niektórzy z bandy na chłopca sikali,

niektórzy go bili strasznymi biczami,

a wszyscy go opluwali.


Wszyscy z tej bandy byli młodzieńcami,

którzy o normy społeczne nie dbali. 

Byli śmierdzący, brudni, spoceni.

W lesie nie chcieli zapuścić korzeni.


W końcu, gdy gwałty dobiegły kresu,

herszt pragnął mówić w swym odurzeniu.


Herszt tych bandziorów oznajmił radośnie:

„Zostawmy tutaj ów mięsny worek!

Zostawmy tutaj te gąszcze trzewi!

Ten żer dla zwierząt, ów chwasty mięśni!

Porzućmy tutaj te chmary flaczków,

dla ziemi cudny, odżywczy nawóz.

To teraz tylko jest stos ochłapów.

To teraz tylko jest leśny zasób...

To teraz tylko wygasające ognisko.

Ach, nie cackajmy się z tą padlinką!


Związany nasz rówieśnik to składnik krajobrazu.

To żer dla zwierząt, to żer dla ptaszków.

Wiele z jego ciała zostanie przysmaczków.

Zostawmy pysznego koleżkę bez żalu!


Odszuka go fauna po łunach zapachów...


Fauna wyczuje z bezbrzeżną łatwością 

ten wielce żałosny

bukłak 

krwi

i

organów.


Nie możemy wpaść w żadne tarapaty!

Szybko się z tego miejsca oddalmy!”


„Ach, wy łajdacy!!

Podłe bydlaki!!

Okrutne potwory!!!

Pragniecie mnie tutaj na śmierć pozostawić?!!

Jesteście podłymi, wstrętnymi bestiami!!!

Pozbawionymi serc kanaliami!!”


Śmierć tegoż chłopca wydawała się bliska.

Niedługo umrze ta biedna dziecina...

Nie wspomni o nim żaden kronikarz,

bo to jedynie mała drobinka...


Kiedy umiera tak młody człowiek,

płakać się pragnie, 

żal serce ściska...

Czemu musiała tak strasznie umrzeć 

ów droga, kochana, bezbronna dziecina?!


Młodzieńcy z bandy posłuchali rozkazów.

Ofiarę porzucono zupełnie bez żalu.

Od chłopca zbójcy odeszli daleko.

Prędziutko wyszli z lasu ciemnego.


Nie dobili owej nastoletniej ofiary,

nie uśmiercili tej nastoletniej ofiary.


Tego chłopczyka nie ukatrupili,

lecz go w agonii pozostawili...   


Późną nocą w mrocznym lesie 

chłopczyka zbójcy nieludzko poranili,

po czym na pastwę straszliwej śmierci 

niczym ochłapik pozostawili...


Gdy chłopczyk już powoli umierał,

mgła się na niego zaczęła wylewać.

Z mgły się wyłonił straszliwy demon.

Spostrzegł chłopczyka - jeszcze świeżego.


Grunt że żywego, grunt że żywego. 

Jeszcze świeżego, nadal świeżego,

nader pięknego, wielce pięknego,

apetycznego, smakowitego.


Nagle wyłonił się podły demon.

Dostrzegł on smaczne, przecudne dziecko.

Dostrzegł on chłopca nagiego, bosego,

jak dżdżownica skrępowanego.


Go cechowała okropna krwiożerczość.

Pragnął on schrupać bezbronne dziecko. 

Chciał je opróżniać z mięsistych tkanek,

gdy jeszcze dziecko nie będzie martwe.


Demon, demon, demon Eurynomos

rozparł swe cielsko nad dzieckiem szeroko.

Wyczuł w chłopczyku potoki cierpienia.

Nie chciał okazać mu miłosierdzia...


W głowie demona rozkwitły myśli:

„Cudnie, iż tego dziecka nie dobili!

To drogie, kochane, żyjące dziecko

to nie jest jeszcze gnijące ścierwo!

Chętnie spożyję chłopczyka świeżego!

Tak rozprutego i śmierdzącego!

Tak spoconego oraz brudnego!

Tak cierpiącego, apetycznego!

Wciąż witalnego, nadal żywego!”


„Kochany chłopcze - demon tak szeptał -

spełniłeś mego przybycia kryteria...

Ja, ach, wyczułem ciebie z daleka.

Cudnie, iż z ciebie jeszcze nie denat!”


„Błagam, ja proszę, pomóż mi, demonie! 

Pozwól mi dalej żyć na tym padole!

Błagam, nie zjadaj, nie pożryj ty mnie!

Ja mogę, demonie, odwdzięczyć się!


Zrobię ja wszystko, czego tylko zapragniesz!

Błagam, ty wylecz mi każdą mą ranę!

Wylecz me rany, ja bardzo cię proszę!

Ty okaż, demonie, swe serce dobre!”


„Mój drogi chłopcze, nie jestem ja groźny.

Są różne wokoło strachy i demony...

Ja mogę o ciebie się czule zatroszczyć!

Lecz wobec mych działań ty nie bądź oporny...


Ach, czy pozwolisz mi, drogi mój chłopcze,

ażebym wylizał ci stopy spocone??

Ażebym wylizał ci zaraz odbyt??

Proces to będzie długi, mozolny!”


„Chcesz lizać takie obrzydliwości?!

Nie zbierze się tobie zaraz na wymioty?!” -

wychrypiał chłopiec umierający;

był obrzydzony mimo agonii... 


Zdziwił się demon bardzo ogromnie.

„Czemu ten ochłap tak kręci nosem?

Czemu cnotliwie on myśli w agonii?

Przecież on musi natychmiast się zgodzić!”


„Kochany chłopczyku - demon wyszeptał -

owe lizanie to czynność niezbędna.

Pozwól wylizać mi całe twe ciałko,

ażeby twe ciałko już nie cierpiało.


Dzięki lizaniu uleczą się rany!

Poddadzą się one rewitalizacji!

Pozwól wylizać mi całe twe ciałko,

ażeby twe ciałko już nie cierpiało!”


„Dobrze, dobrze, demonie, 

rób, proszę, co chcesz, rób swoje...”


Zabrał się zatem demon do pracy.

Lizał nie tylko chłopięce rany.

Proces lizania był bardzo mozolny.

Długo ciągnęły się owe pieszczoty.


Lizanie ciała od stóp do głowy

ten chłopiec musiał, niestety, znosić...

Ciało chłopczyka było lizane

z ogromną wprawą, ogromnie sprawnie.


Jakże się demon bezbrzeżnie cieszył,

gdy mógł językiem chłopca tak pieścić!

Cudnie jest chłopca namiętnie lizać,

gdy chłopiec się zbliża do strasznej śmierci!


Gdy już wylizał chłopięce stopy,

to zaczął lizać chłopczyka odbyt:


„Musisz rozchylić bardziej swój odbyt!

W przeciwnym razie użyję przemocy!

Spokojnie, chłopcze, spokojnie się oprzyj.

Swą pupę szeroko, szeroko ty rozchyl.


No rozchyl swój odbyt, no rozchyl, rozchyl! 


Pamiętaj, nie możesz być w ogóle oporny!


Ja nadal czuję okropny niedosyt!


Musisz się bardziej przede mną ukorzyć!


Ach, doprawdy! 

Wpompowali ci w pupę tamci młodzieńcy

ogromnie mnóstwo śluzowej spermy!


Ileż to spermy wypływa ci z pupki!

Jak wiele jej do konsumpcji!”


Zlizywał demon ściekającą spermę,

gdyż takie było demona życzenie.


Potem znów lizał chłopca całego,

skrępowanego oraz nagiego.


Lizał chłopczyka od stóp do głowy.

Zaś ów chłopaczek był obrzydzony. 


„Mój drogi chłopcze, ty nie bądź zgorszony!

Wydaje mi się, że nie masz ochoty,

bym lizał twe ciałko - od stóp do głowy.

A przecież musisz umilić mi pobyt!


Bez mego lizania nie uleczą się twe rany!

Czy ty nie czujesz, jak goją się tkanki?


Ja muszę lizać twe cudne ciało,

ażeby twe ciało, ach, nie umarło!”


Gdy Eurynomos miał dość lizania,

to w pupę chłopca siusiaka wtłaczał.

Potem znów długo chłopczyka lizał,

podczas gdy chłopiec już dogorywał...


„Ja... ja... już... chyba... umieram... demonie...

Ty... w ogóle... wcale... mi... nie... pomogłeś...”   


„Bzdury pleciesz! Kłamiesz, mój kochany!” -

rzekł Eurynomos uradowany.

Już chciał przejść płynnie do nowej fazy,

w której to chłopiec będzie zjadany!


Chłopiec już bowiem wytracał świadomość.

Miażdżył go bólu bezkresny ogrom.

A mimo że chłopiec bezbrzeżnie cierpiał,

nadal się tliła w tym chłopcu nadzieja...


„Kochany chłopcze, donieść ci spieszę,

iż amputacje tu będą konieczne!

Kiedy ja będę miał z ciebie wyżerkę,

ty nie zapadaj w zbyteczną drzemkę.”


Okrutny demon szepnął do dziecka:

„Musi już nadejść pora jedzenia!

Najpierw mięso, a potem kości” -

wyszeptał demon zadowolony.


„Kochany chłopcze, zjem cię całego!

Jeszcze żywego, nadal żywego!

Silniejszy musi pożreć słabszego.

Zjem cię całego, całego, całego!

Będę się wgryzał w twoje ciałeczko.

Zaś do twej śmierci jeszcze daleko!

Będziesz boleśnie odczuwał zjadanie.

Na długie męki skarzę cię, skarzę! 

Ja w twoim ciele będę rył,

aż będziesz kwiczał, kwiku, kwik!

Będę drylować, drenować, ryć!

Rozkoszą dla mnie każdy łyk krwi.

Będę rozcinać twoje ciałeczko.

Na nic się nie zda twoja waleczność! 

Nigdy cierpienia nie jest za mało!

Będę się wgryzał w twe cudne ciało!

Będę pożerał twe tkanki, organy,

aż będę się tymi tworami dławił!

Aż będę krztusił się podrobami!

Aż będę krztusił się ochłapami!

Będę wysysać z ciebie krew.

Pozyskam z ciebie kawały mięs.

Będę się dławić z bezbrzeżnej rozkoszy!

Zaś twoje życie mnie nie obchodzi!

Jestem zdradziecki Eurynomos!

Pożeracz ludzkich, żałosnych ciał!”

piątek, 21 marca 2025

(całość wiersza) Narodziny Ateny - Patryk Daniel Garkowski

Narodziny Ateny - Patryk Daniel Garkowski


Ach, słyszę całkiem wyraźnie, choć niezupełnie doskonale  

dochodzące, 

wibrujące,

falujące

spoza obrębu mego ojca 

starczych oraz zwiędłych 

tkanek mózgowia

nader nieprzyjemne dźwięki: 

jęczenia, 

wycia, 

zawodzenia...


To słyszę z pewnością mego ojca - Zeusa.  

To on tak wyje.

To on tak cierpi.


Wydaje mi się, jakby mój ojciec - bóg - wył 

niczym kręcąca się w kółko małpeczka-zabaweczka.


Z pewnością główka go boli bardzo, bezbrzeżnie...


Nawet i wszechmocną, boską istotę 

dotknąć może straszna, kolosalna boleść...


Zeusa boli konkretny zakątek -

ja mam na myśli ojcowską głowę...


Oto zalegam w mej zbroi twardej niewygodnie skulona,

zalegam od dawna 

w neuronalnych, 

ojcowskich 

splotach...


Jestem neuronami ojca zbyt silnie okręcona.

Chciałabym bardzo z ów miejscem się rozstać...


Ja

serdecznie 

mam 

dosyć

tego

starczego,

ojcowskiego 

mózgowia!


Grzęznę ja tutaj w pełni przytomna.


Na wyskok prężny jestem gotowa,

ale, niestety, 

ach, niestety,

wciąż mnie blokuje 

od dawien 

dawna

ojcowska, 

tkankowa,

nerwowa

zapora,

obrzydła,

okropna

budowla

pełna

papkowego

błotka...


Ja nie chcę tutaj na zawsze pozostać.

Nie jest ze mnie żadna córka wyrodna...

Chciałabym z ojca wyfrunąć jak sowa.

Chciałabym bardzo z ów gniazdem się rozstać!


Chciałabym ojcu dostarczyć ulgi.

Lecz zamiast tego dostarczam mu bólu!


Ja wiem, 

kiedy trzeba 

opuścić ojcowskie gniazdo!

Lecz mnie linami 

neuronów 

w tym gnieździe 

uwiązano...


Nie chcę bólu ojcu sprawiać.


Ale czasem

trzeba

bólów 

różnych

ojczulkom

wszelakim

przysparzać...


Gnieżdżą się niczym dżdżownice bardzo biedni ludzie 

w swych 

ubogich, śmierdzących,

nieodpornych 

na

żywiołowe

klęski

norach.


A ja jestem do nich całkiem teraz podobna...

Chociaż pochodzę od wielkiego boga...


Mój ojciec kolosalnie teraz cierpi!


Niech więc ktoś pomocy mu natychmiast udzieli!


Mój ojciec musi nieziemsko cierpieć.


Rękami swymi swą główkę klepie...

Drapie i klepie, 

drapie i gniecie...


Zaraz 

on

swoją

główkę

rozedrze!


Na strzępy

rozedrze.

Rozwałkuje

jak ciasto.

Na płasko.


On jest teraz niczym jakiś straszny szaleniec!


Boję się o niego, 

obawiam 

się

wielce!


Zaraz swą główkę mój tatuś rozedrze... 


Niech mu ktoś przyjdzie z pomocą w potrzebie!


Straszliwy ból przeszywa jego biedną, starczą głowę.


Ból niepojęty 

przenika,

przeszywa 

całą 

jego 

istotę...


Cóż to musi być za boleść! Z bólu jego główeczka musuje i płonie!


Niech sfrunie do niego odpowiedni fachowiec!

ażeby mu rozbić, zniszczyć ów cierpiącą głowę 

- puszeczkę z dojrzałym seksualnie płodem -

na miazgę

siekierką,

toporkiem,

kilofkiem

bądź

młotkiem.


Jestem dla ojca niczym podła torbiel!


Mój ojciec z szaleństwa ryje, wyje i mamrocze!


Ja

mniemam,

ja

sądzę, 

że 

mój 

drogi

ojciec,

ach, 

właśnie 

teraz 

z bólu 

traci 

swą 

niebiańską

głowę,


że

on

traci władzę

nad 

swym

własnym,

boskim

ciałem,

głównie

nad

własnym,

boskim

mózgowiem...


Oto Zeus atakuje, uciska swymi dłońmi rozpaloną bólem głowę;

dłonie on przykłada wściekle do płonącej z bólu głowy -

do orzecha rozpalonego niczym dręczone w kuźni żelazo,

dręczone przez nastoletniego, zahartowanego pracą chłopczyka-czeladnika,

chłopca wysokiego, wulgarnego i aroganckiego,

chłopca z bardzo spoconymi, nader śmierdzącymi stopami...


Mój ojciec musi nieziemsko cierpieć.

Tak... Najwidoczniej on musi...


Ale ból go, być może, uwzniośli...

Może cierpienia dodadzą mu skrzydeł...


Czasami ból jest po prostu potrzebny,

ażeby latorośl (a zatem drogie dziecię) 

w przyszłości 

odpowiednio

doceniał

rodziciel 

płci męskiej

bądź żeńskiej.


Ale co ja tam wiem...

Jeszcze

przecież

nie

narodziłam

się...


Wściekły Zeus pragnie wyrywać sobie całe kępy 

swych białych jak mleko apetyczne włosów

z wrzącej od bólu, 

spienionej,

musującej,

chybotliwej,

podskakującej 

na różne kąty,

w ogromnym szaleństwie, 

głowy.


Wielki ból potrafi nawet bóstwo doprowadzić do rozpaczy...

zachęcić/zmotywować do działań nieracjonalnych...

behawiorów nielogicznych, 

na rozumie 

zupełnie

nie opartych...


Czuję wyraźnie jego starczych dłoni 

rozpaczliwy, 

wcale nie powitalny, 

ucisk, nacisk, 

uwiąd

starczy,

gniecący 

napływ,

pozbawiony jakiegokolwiek chuchania delikatności...


Tak to się córki nigdy nie wita...

Bynajmniej tak sądzę...


Niewiele przecież jeszcze wiem.

Jeszcze 

ja nie 

eksplodowałam 

na ów 

padół 

łez...

(Nawet i Olimp takim padołem, naturalnie, jest.)


Po prostu czuję całą sobą, jakby mój ojciec Zeus pragnął się pozbawić

pełnej grymasów,

pełnej szaleństwa,

gorącej,

musującej

głowy.


Takie rzeczy się czuje, naprawdę...

Wiem, co ja mówię...


Moja główka, w hełmik metalowy zakuta, pracuje...

ach, nader wydajnie pracuje...


Ja odbieram świetnie zmysłami, iż Zeus pragnie oddzielić ów ważką część 

(czyli swój starczy łeb)

od swego

zużytego,

chrzęszczącego 

korpusu.


Od całej reszty uwiędłego starością, okropnego, trzeszczącego straszliwie ciała.


Jego ciskające gromy oczy są nad wyraz niespokojne... 

(Tak bynajmniej ja sądzę;

widzieć mego ojca wcale przecież w tej chwili nie mogę.)


Absolutnie nie chciałabym spoglądać w tak nieżyczliwe, nieprzyjazne oczyska,

miotające strasznymi iskrami szaleństwa...


Nic nie poradzę, że mam takiego ojca.

Muszę się z tym chyba pogodzić...


Doprawdy, odczuwam od pewnego czasu spore podniecenie.


Zaraz przecież nastąpi - dla mnie - moment ważny oraz doniosły,

moment mojego wybuchnięcia,

wyzwolenia się,

wyrwania 

czeluści,

z jarzma

głowy

wstrętnego

starca,

starego

bydlęcia,

obrzydłego pryka,

wielkiego szaleńca,

łajdaka,

okropnego,

zatwardziałego,

śmierdzącego

spalenizną

ojca-

tyrana.


Zmartwienie mi się odrobinkę udziela,

tak, tak,

to chyba jasne jak piorun...


Tak to chyba można określić...


Nagle ja słyszę jakiś krótki, 

metaliczny 

komunikat językowy,

niczym bezmyślny, 

nieracjonalny 

metal

mowy, 

grzmiący,

ryczący.


Oto pada polecenie - to krótki, świdrujący wrzask,

brzmiący nad wyraz nieludzko,

w istocie bardzo zwierzęco...


To Zeus okropnie ryczy na Hefajstosa, 

ryczy jak zraniony dotkliwie przez myśliwego zwierz,

domaga się Zeus, ażeby przybysz (bóg Hefajstos) niezwłocznie 

rozbił 

mu

łeb. 


Niczym najzwyklejszy orzech,

niczym prastarą, roślinną łupinę,

już rozchodzącą się ze starości w szwach.


Zręczny bóg Hefajstos wykonuje padłe polecenie natychmiast.

On rozbija główkę Zeusa jednym świszczącym błyskiem 

mocarnego, 

ratującego,

niechybiającego

nigdy

narzędzia.


Głowa wszechmocnego Zeusa pęka od razu niczym mały orzeszek,

trzaska ona niczym zapałka,

rozpryskuje się niczym mały, maleńki robaczek 

zdeptany 

przez 

aroganckiego i okrutnego nastoletniego chłopca

ze spoconymi bezbrzeżnie stópkami.


Z głowy Zeusa

uwalniają

się

pióropusze,

gwiezdne

mapy

materii. 


Już,

raptownie,

szybko

rozrywam 

starczy, 

uwiędły 

kokon 

mózgowia!


Już,

natychmiast

wyrywam

się, 

wyskakuję,

eksploduję

w pełnej zbroi,

w pełnym rynsztunku bojowym

grzęzawisk

nerwów,

z tkanek

neuronowych

systemów!,

z

obrzydłych

bagnisk

plugawych,

erotycznych

żądz

ohydnego

starca!


Hop!

W górę!

Gul, gul!

Ach!


Ja

wyskakuję,

wyrywam

się

ze 

splątanych

korzeni

obrzydliwych

i mętnych

galaktyk

wyobrażeń.


Ja

mogę dostrzec w ciągu mikrosekundy:

fundamenty prymitywnych, biologicznych odruchów,

galaktyki wirujących, starczych impulsów,

wspomnienia starca obracane w mroczne popioły,

mgławice, układy myśli skłębionych,

konstelacje obrzydłych dążeń umysłowych,

sektory starczej, obrzydłej wyobraźni,

mądrości pozornej nadęte fasady.


Rozciągnięte maksymalnie,

do wszelkich granic,

olbrzymie, rozrosłe 

gwiezdne mapy 

pragnień,

dążeń,

aspiracji.


Marzeniowe, dumne, wypinające się 

jak pióropusze

kartogramy.


Ja

uciekam jak najszybciej to tylko możliwe

elektrycznymi 

prądami-

impulsami.


Podążam

jak

najszybszymi

drogami-

skrótami.


Ja 

nie 

chcę 

dokładnie 

wszystkiego 

widzieć.


Ach, doprawdy, 

nie ma takiej potrzeby!


Nie,

dziękuję.


Nie chcę wszystkiego widzieć, 

co w głowie mego ojca 

sterczy,

siedzi

czy

szumi.


Oto

czasami 

piękne,

przecudowne

światło 

wiedzy, 

rozumienia,

pojmowania,

światło

rozumu

jaskrawe

może 

odpychać, 

po prostu

odstręczać...

(Będę o tym stanowczo wiedziała na przyszłość,

będę o tym na przyszłość pamiętać.)


Ja

widzę i błyskawicznie mijam:

wzburzone galaktyki obrzydłych wnioskowań,

owłosione labirynty niezdrowych, erotycznych obłędów,

chyboczące się gmachy starczej pamięci,

rozpadające się wieże osobistych percepcji,

ról społecznych próżne, kruszące się postumenty,

owrzodziałe głupotą nerwowe akweny,

plugawych wspomnień wstrętne kolumny,

akwedukty starczej i zwiędłej dedukcji,

spostrzeżeń nielogiczne, niemądre filary,

zgniłe bezbrzeżnie neuronalne rozgwiazdy,

zbutwiałe doświadczeń prastare mosty, 

gnijące od żądzy spragnione żywioły,

neuronowe mgławice wzburzonej materii,

otwarte na oścież bramy refleksji.


Ach, 

nareszcie! 


W końcu, 

nareszcie!


Witaj, kochany świecie!


Ja witam ciebie, mój drogi świecie, 

w zbroi 

protekcyjnej,

ochronnej,

pełnej.

(Aż taka głupia to ja nie jestem,

ażeby 

na 

ów

podły,

wstrętny

świat,

na

ów

wstrętny

padół

łez

wychodzić,

wybuchnąć

bezbronna

czy

naga...


Muszę być zawsze gotowa na wszelkie, wszechobecne zło!

Zło się panoszy nawet na Olimpie

- to chyba w pełni jest oczywiste?

Nie tylko wśród śmiertelników, w ich przestrzeniach jest ono.)


Dzień dobry, mój drogi ojczulku!

Przepraszam ciebie najmocniej,

że

przysporzyłam

ci

taką

moc

porodowych

bólów

mym

ruchem,

wznoszeniem,

postępowym

naporem...


Ty nie czyń mi, proszę,

żadnych

wyrzutów.


Trwam 

teraz

w

bolesnym

wobec

ciebie

skurczu-

współczuciu.


Na swoją obronę ci powiem szczerze,

że 

starałam się

bardzo

wybierać

jak

najwięcej

najlepszych,

najszybszych

skrótów!


Twoja główka zaraz się cudownie zasklepi!

Gniewać się na mnie nie ma potrzeby!


Twa główeczka boska za chwilkę sama się uleczy.

Złościć się na mnie nie ma potrzeby.


Ech, nawet nie pytaj mnie, mój drogi ojcze,

dlaczego paraduję w zbroi płytowej...

Po coś noszę ów ciężką zbroję,

mój drogi, kochany, gromowładny ojcze. 


Muszę ja stale przebywać, 

trwać 

w zbroi

na 

świecie

tak

wstrętnym

i podłym...

serca zupełnie pozbawionym...

poniedziałek, 17 marca 2025

(całość wiersza) Kirke oznajmia o swych świniach - Patryk Daniel Garkowski

Kirke oznajmia o swych świniach - Patryk Daniel Garkowski


Pytasz mnie, mój drogi ojcze,

dlaczego 

zamieniam,

transformuję,

przeobrażam

przybyłych 

do mnie 

na 

wyspę

przeróżnych

samców

trzodę chlewną,

w

ordynarne świnie...


Oczywiście,

mój mądry ojcze,

ja na to proste 

pytanko 

odpowiem 

szczerze, 

posłusznie,

bez ogródek.


Odpowiedź będzie kolosalnie prosta,

doprawdy,

mój 

ciekawski 

świata

ojcze.


Będzie

moja

odpowiedź

prosta

niczym

pieczące,

upalne,

słońce

w

skwarny

i słoneczny

dzionek.


Otóż,

mój drogi 

ojcze,

ja 

tymże 

samcom, 

mężczyznom

pozornym,

ułudnym,

iluzyjnym,

barbarzyńskim iluzjom optycznym

tylko,

jedynie

zwracam,

można powiedzieć, 

oddaję

ich 

prawdziwe

ja.


Owszem, tak, mój wysoko po niebie pędzący na rydwanie ojcze,

ubijający, siekający 

delikatne

chmury 

na 

soczyste

i parujące,

fragmentaryczne

miazgi.


Ja

jestem

jak

czyste,

prawdomówne,

czarodziejskie

zwierciadło,


jak

dobre,

skuteczne,

promienie gwiezdne

odbijające

lustro.


Jestem

fizycznym,

optycznym

ośrodkiem,

skupionym

nie 

tylko

na

sobie...


Jestem

twą

córką,

którą,

tak bynajmniej ufnie zakładam,

szanujesz

bardzo,

przemożnie...

bezmiernie...


Nie ukarzesz   

mnie

przecież

za 

me

odkrywające

prawdę

ludzką

zaklęcia... 


Ja

doprawdy

pomagam

owym

samcom-ludziom

w odkrywaniu

ich

samych

siebie,


ich 

mocnych 

stron...

wyjątkowych,

nadprzeciętnych

atutów...


Och, tak...


Niechaj nie dziwi cię zupełnie, mój drogi, kochany, wyparzający ludzkie odbyty ojcze,

że 

chętnie

ja

tuczę, 

ja

karmię  

te 

brudne, 

cuchnące 

świnki (ludzkie),

że

gdy

przychodzi

odpowiedni 

moment,

czas,

czasokres 

stosowny,

właściwy

dla

technologicznego

procesu

produkcji,

to

zarzynam je,

morduję

bez

mrugnięcia

okiem,

niczym prostacki, bardzo wysoki wzrostem rzeźnik-chłopiec 

ze spoconymi niezmiernie, bardzo śmierdzącymi stopami,

szybciutko,

bez chwili namysłu,

prędziutko.

Ciachu-ciach.


Niech cię nie dziwi zupełnie, mój ojcze,

że wcale nie zdejmuję 

z tych 

samców/

mężczyzn -

zezwierzęconych, przykrych, ordynarnych powłok, 

chodzących worków mięsa, a także niezdrowych tłuszczów 

kloszy

potrzebnych

im,

dobrych,

skutecznych

uroków.


A opiekuję się przecież owymi śmierdziuszkami,

moimi drogimi, kochanymi zwierzątkami,

przedstawicielami udomowionej przed wiekami fauny

racjonalnie,

celowo,

metodycznie,

w pełni 

logicznie.


Po coś.

Po coś.

Po coś, mój ojcze.


Tkwi w mych działaniach 

gospodarskich,

tak ja mniemam,

matczyna

godność...


Ach, nie 

poniżam

samej siebie!

o, nie,

Heliosie!


Bez obawy, mój dumny, słoneczny ojcze!

Nie przejmuj się ty ani odrobinkę, 

dobrze?


Nie 

uchybiam

swej

godności,

to

wszystko

czyniąc...

to

wszystko

robiąc...


Po coś przecież to wszystko robię...


Me cele

działalności

są,

tak przynajmniej chcę 

sobie 

rozpatrywać,

niezwykle

wzniosłe...


Ja

pragnę

uzyskiwać

tych

samców,

mężczyzn

smaczne,

delikatne,

pożywne

mięsa.


Ja pragnę karmić potem 

owymi 

mięskami 

zwierzęcymi,

przepysznymi,

odżywczymi,

bardzo treściwymi

żeglarzy,

gwałcicieli-

przybyszów

odległych,

dalekich

krain,

obrzydłych,

śmierdzących,

spoconych,

brodatych

mężczyzn,

wodnych

włóczęgów...


To chyba 

jest jasne

zupełnie,

jak słońce,

mój słodki,

kochany,

parzący śmiertelników,

zwierzęta

wszelakie

ojcze?


Przecież zanim ludzki organizm płci męskiej

przeistoczy 

się

świnkę

zanim

będzie

zajadał

ze 

smakiem

przeróżne

ochłapy,

obrzydliwości,

nieczystości,

skorupy,

łuski,

ze

stołu

przeróżne 

odpady,

to najpierw

musi

coś 

on

spożyć

dobrego,

pysznego,

treściwego,

wspaniałego,

pięknie

podanego!


Czyż to nieprawda, mój słodki ojcze?


Musi

się

taki

organizm

płci męskiej

pokrzepić,

posilić

mięsem,

różnymi

tłustymi

pychotkami,

smakowitościami

po 

swojej

morskiej,

wyczerpującej

podróży

czy 

tam

ekspedycji...

wyprawie...

samczej...


Cóż...

Nieważne

po 

czym

dokładnie...


Czyż to nieprawda, 

mój ojcze Heliosie?


Przyznasz mi przecież rację...


Znasz ty 

z pewnością

przeróżne

normy

kulturowe...

jako

przemądry, prastary

samiec...


Chyba nie muszę ci, mój mądry ojcze,

tłumaczyć, objaśniać,

wykładać,

niczym na ladzie w mięsnym sklepiku, nawiedzanym przez wygłodniałych chłopców,

elementarnych

zasad,

norm 

grzecznościowych

korespondujących

z

odżywianiem...


Ach, ty jako mądre, 

wspaniałe,

prastare,

wyparzające ofiary

bóstwo 

płci męskiej

na pewno 

je 

rozumiesz,

pojmujesz

doskonale,

świetnie,

a również perfekcyjnie...


A teraz, proszę, zostaw mnie już w spokoju.

Mam mnóstwo pracy...


Muszę zaopiekować się

zwierzętami

oraz

nowymi

przybyszami.


Już widzę zgłodniały, nowy i ogromny statek na horyzontu linii,

zaś w nim pełno: młodych mężczyzn (nienasyconych i obrzydliwych),

nastoletnich majtków,

nastoletnich chłopców,

pracujących w znoju, 

paskudnych młodzieńców,

spragnionych ostrego, brutalnego seksu.


A zważ na to,

mój drogi ojcze,

że 

ja 

nie 

wystosowałam

do 

owej

nieznanej

mi

zgrai,

statkowej

załogi

żadnego

zaproszenia...


Na 

moją

wyspę

kochaną

nikt

ich

nie 

zaprosił...

o nie... 


Proszę,

zostaw 

ty

mnie 

w spokoju, 

mój 

drogi,

kochany

ojcze!


Odleć!


Odleć na tym swoim przepięknym, cudnym rydwanie-majstersztyku!


Proszę...


Pozwól

wypełniać

mi 

moją

misję -

karzącej

kobiecie,

czarodziejce

Kirke!


Zaraz będę miała nowych gości...


Muszę się o nich ślicznie zatroszczyć...


Zaraz będę miała nowych gości...


Muszę tych ludzi stosownie ugościć...

Tak jak oni na to zasługują

od swych plugawych narodzin...

(całość wiersza) Posejdon i Atena - Patryk Daniel Garkowski

Posejdon i Atena - Patryk Daniel Garkowski


Kogo dar dla mieszkańców okazał się lepszy? 

bardziej cenny?

bardziej piękny?

potrzebniejszy?

skuteczniejszy?


boga Posejdona?

czy

bogini 

Ateny?


Dwa te bóstwa rywalizowały o pewne kwitnące osiedle.


Zaś zadecydować o wyniku 

ich 

boskiego, 

towarzyskiego 

sporu, 

przyjaznego,

dżentelmeńskiego

konfliktu

mieli 

mądrzy, 

sprawiedliwi,

wielce,

ogromnie

prawi

mieszkańcy

owego osiedla

(doprawdy, bardzo zmęczeni od stania, wyczekiwania na bóstwa spóźnione).


(Pamiętać trzeba, iż bóstwa mają w swej nieskończonej mądrości

troszeczkę inne 

niż śmiertelnicy 

przyziemni,

przeciętni,

zwyczajni,

normalni

pojmowanie 

boskich

materii

czasu.)


W końcu zjawiły się boskie indywidua,

przypełzły boskie istoty niczym spragnione oddawania im czci ślimaki.


Mogło rozpocząć się wręczanie 

boskich, 

cudownych 

darów,

prezencików,

podarków,

artefaktów.


Najpierw swój prezent przecudowny zechciał wręczyć bóg Posejdon,

a Atena nie odmówiła mu pierwszeństwa - przez swą wygodnicką grzeczność.


Toteż Posejdon pierwszy wyczarował swój boski, wspaniały dar,

boski prezent dla wszystkich uczciwych, dobrych i wielce prawych obywateli osiedla.

Prezent owy pochodził z głębin wilgotnego i dobrego serca brodatego boga,

śmierdzącego potem, mułem i wodorostami.


Oto Posejdon wyczarował ze swego boskiego, zardzewiałego insygnia 

(toteż z trójzębu, dotkniętego od wody brzydką korozją)

małą, 

niesporą, 

mikroskopijną wręcz

kałużę, 

bezbrzeżnie słoną,


znacznie bardziej słoną niż wielce spocone stopy nastoletnich chłopców,

które są lizane gorliwie, uprzejmie i posłusznie 

przez dorosłego, dręczonego, poniżanego (chwilowego) niewolnika

w dni upalne oraz bardzo słoneczne, 

kiedy trwają dla chłopczyków nader przyjemne wakacje.


„Na co nam taka słona, niewielka kałuża?!”,

„Słony podarek to sama dla nas przykrość!”, 

„Język by zmarniał i zwiędnął natychmiast,

gdyby się z ohydztwem takowym miał stykać.”


A zatem 

nie docenili 

owi 

sprawiedliwi,

wielce,

hiper

prawi

mieszkańcy 

boskiego 

daru

boga mórz oraz oceanów.


Odrzucili dar Posejdona od razu.


Przyszła więc kolej na rezolutną, słynącą z wielkiej mądrości Atenę.


Myślała ta boska istota bardzo długą chwileczkę...

Wytężała ona swe mózgowie boskie...

Chodziła w swej zbroi boskiej, 

kolosalnie kunsztownej

w tę i z powrotem...,

w tę i z powrotem...,


w jedną stronę i z powrotem...

w jedną stronę i z powrotem...

w zbroi od słońca się gotującej...


W końcu 

z wielkim trudem, 

z wielkim wysiłkiem hiper umysłu

Atena

wysadziła,

wysupłała,

wydoiła 

z siebie

dla kochanych, sprawiedliwych i wielce prawych obywateli osiedla

oliwne 

drzewko -

w istocie mikroskopijnych bardzo rozmiarów.


Sadzonka to była, doprawdy, mała,

maleńka.


„Ach, jakaż to wspaniała, boska potęga!”,

„Cóż za niebosiężny i ogromny boski majestat!”,

„Właśnie ten dar przyjmiemy z ochotą!”,

„Bogini Atena jest tą triumfującą!”


A więc wygrała bogini Atena,

natomiast Posejdon sromotnie przegrał.


A po upływie niedługiego czasu,  

po niedługim stanowczo upływie czasu,

wyschła

rzeczona

słona,

maleńka

kałuża.


Nie 

było 

po niej 

żadnego,

najmniejszego

śladu...


Lecz zbliżony los spotkał małe oliwne drzewko.


Otóż to drzewko maleńkie,

mikroskopijne,

bardzo niewielkie

błyskawicznie

zmarniało

żyć

przestało.


(Winą za ów śmierć roślinną obarczono niekorzystne środowiskowe warunki.

Stwierdzono, iż przez ów niekorzystne warunki środowiskowe, glebowe 

roślinny organizm uległ nieodwracalnemu zwiędnięciu/zniszczeniu.)


Oto były dwa boskie, cudowne, wyrażające wszechmoc dary

dla mieszkańców dobrych, sprawiedliwych i ogromnie prawych.